Auta elektryczne to temat gorący jak temperatura wrzenia litu. Podczas gdy większość producentów aut na świecie w ostatnich latach serwowała nam prognozy całkowitego wycofania aut z silnikami spalinowymi, producenci japońscy zachowywali się raczej powściągliwie i w dość powszechnej opinii nie nadążają za zmianami na rynku. Pomijając temat słuszności ich strategii, faktem jest że to właśnie oni już dawno temu na poważnie zajęli się seryjną produkcją współczesnych aut elektrycznych. Wśród nich jest mikrosamochód Toyota COMS.
Inne przykłady? Pierwszy seryjnie produkowany samochód elektryczny Mitsubishi i-MiEV który wszedł do seryjnej produkcji w 2009 r. czy Nissan Leaf, który wszedł do produkcji rok później. Natomiast auto które jest bohaterem dzisiejszego wpisu jest prawdziwym nestorem aut elektrycznych na rynku japońskim: to Toyota COMS, której pierwsza generacja pokazana została w 1997 r., debiutowała na rynku 3 lata później. Obecna, druga generacja, weszła do produkcji w 2012 r.
„Toyota COMS to nie samochód!”
Trochę w tym racji jest. W Japonii COMS podchodzi pod kategorię mini car (ミニカー) i nie pozwala na szaleństwa na trasie – bo nie wolno nim wjeżdżać na drogi szybkiego ruchu. Ma to sporo sensu, bo maksymalna prędkość tego auta to około 60 km/h, więc nawet biorąc poprawkę na to jak wolne są drogi szybkiego ruchu w Japonii, to jest zdecydowanie za mało.
Poza tym nie ma innych ograniczeń, jak ktoś ma samozaparcie to może objechać takim autem całą Japonię wzdłuż i wszerz.
Dla pragnących nieco danych techniczno-ekonomicznych: auto jest jednomiejscowe, ma zaledwie 2,4 m długości i niecałe 1,1 m szerokości. Waży od 410 do 430 kg w zależności od wariantu, osiąga około 7 KM, ma napęd na tylną oś i zasięg wynoszący około 50 km. Pełne ładowanie z domowego gniazdka trwa około 6 godzin. Cena, zależnie od wariantu, po opłaceniu podatków wynosi od ok. 22 do 27 tys. zł.
A ktoś to kupuje?
Tak… i nie. Nie jest to auto produkowane w setkach tysięcy sztuk. Zresztą produkcją zajmuje się nie sama Toyota, ale Toyota Auto Body. Auta takie jak Toyota COMS i C+Pod są często kupowane przez lokalne ośrodki mobilności dotowane przez państwo. Można je kupić prywatnie, ale głównie kupują je lokalne samorządy czy biznesy jako auta do wynajmu dla lokalnej społeczności, mające na celu uniknięcie wykluczenia komunikacyjnego. Koszty wynajmu są relatywnie niskie – dla rezydenta danej społeczności dzienny wynajem to 3000 jenów, czyli około 84 zł.
Obecna generacja ma 3 warianty nadwozia (Delivery, Deck oraz Basic), z czego wariant dostawczy (Delivery) został wybrany przez firmę Yakult Honsha do dostawy ich napojów (Yakult to japońska firma z branży spożywczej o kapitalizacji ponad 7 mld dol., to dla uzmysłowienia skali bo nazwa niekoniecznie jest znana).
Więc ogólnie tak, można takie auta zobaczyć na ulicach i to poza miastem. Ale osobiście nie poznałem nikogo kto takie auto posiadałby prywatnie.
Po co?
Pytanie zasadnicze – po co nim jeździłem? Ano dlatego, że mój drugi samochód był danego dnia w użyciu przez rodzinę żony, a ja musiałem zawieźć na pocztę w miasteczku nieopodal paczkę z nagrodami do… a nieważne, dowiecie się niedługo. Padał deszcz, było zimno – około 0 stopni – więc pomyślałem że skorzystam z oferty lokalnego ośrodka mobilności i wypożyczę od nich auto na jeden dzień. Poza tym chciałem skorzystać z auta elektrycznego w „normalnych” warunkach – zobaczyć jak dobrze (czy źle) się spisze kiedy temperatura jest daleka od optymalnej.
Procedura otrzymania auta była dość prosta, ale wymagała podstawowej znajomości japońskiego (wspieranej Google Translate) żeby formularz znaleźć i wysłać. Następnie komunikacja już była po angielsku, musiałem tylko dodać zdjęcia mojego prawa jazdy, międzynarodowego prawa jazdy i karty rezydenta (żeby otrzymać zniżkę).
Pierwszy przystanek: sklep papierniczy
Na prowincji wszystko jest nieco bardziej skomplikowane niż w mieście – wprawdzie poczta jest zaledwie 3 km od mojego domu, ale żeby zdobyć pudełko i papier do pakowania muszę pojechać do najbliższego miasta, którym jest Ōhara (大原町). Postanawiam sobie trochę wydłużyć trasę jadąc bocznymi drogami co da mi około 15 km jazdy.
Toyota COMS – wnętrze
Jednym słowem: zaskoczenie, a nawet delikatny szok. Nie będę ukrywał: prostota tego auta wprawiła mnie w kompletne osłupienie. Toyota COMS nie ma w zasadzie żadnego zbędnego wyposażenia. Drzwi odpina się suwakiem, we wnętrzu czeka na użytkownika krzesełko, wskaźnik prędkości przypomina te z rowerów elektrycznych. Nie ma ogrzewania. Na desce rozdzielczej jest miejsce na kubek, chwytak na telefon i mały schowek w którym był znak kōreisha (高齢者マーク) do przyczepienia do auta przez starszych kierowców. Patrząc po wnętrzu auta bardzo mocno przypomniał mi się Trabant 601, który był pierwszym autem jakim jeździłem z rodzicami.
We wnętrzu było oczywiście zimno, więc moją pierwszą decyzją było podniesienie kołnierza i drobna korekta trasy żeby kupić w sklepie kawę na wynos.
Jak jeździ Toyota COMS?
Przekręcam kluczyk, ustawiam D w absolutnej ciszy. Naciskam pedał gazu i… nagle słychać dość głośny wizg silnika elektrycznego – jednak ten pojazd nie ma żadnego wygłuszenia. Wraz z wzrostem prędkości trochę się wzmaga, ale po chwili przyzwyczajam się i nie zwracam na niego uwagi.
Auto dość raźno zbiera się do około 45 km/h. Potem zaczyna być dość głośno i przyspieszenie wyraźnie słabnie. Z kronikarskiego obowiązku rozpędziłem się do 60 km/h, ale chwila jazdy z taką prędkością mi wystarczyła – niby da radę jechać, ale to nie ma sensu – jest po prostu za głośno. Tłumienie nierówności jest raczej symboliczne, ale auto dobrze trzyma się drogi. Chciałoby się napisać „jak gokart”, ale to nie jest prawda – siedzi się raczej wysoko, więc to jest jak jazda gokartem na którym ustawione zostało krzesło.
Ogólnie nie przepadam za jazdą autami o krótkim rozstawie osi, ale akurat w tym wypadku nie miałem z tym żadnego problemu.
Gdzie pomieścić zakupy?
Moje zakupy nie były bardzo okazałe, ale potrzebowałem kilku solidnych pudełek kartonowych żeby wysłać trochę wrażliwego na uszkodzenie towaru, folii bąbelkowej (nawiasem mówiąc jest to jedno z moich ulubionych słów po japońsku: pucipuci プチプチ), taśmę i nożyczki. I kolejne zaskoczenie – bagażnik w tym autku faktycznie jest całkiem pojemny i użyteczny.
Powrót
Pierwszą część przejazdu jechałem wyłącznie w dół, powrót był natomiast pod górę. Starałem się jechać przeciętnie oszczędnie – w końcu ciekawy byłem jak zużycie energii będzie się kształtować po jeździe w suboptymalnych warunkach. Pokonałem około 27-28 km z deklarowanego zasięgu 45 km, więc spodziewałem się, że zasięg pod koniec testu spadnie do poniżej 50 proc. pierwotnej wartości. Jednak wskaźnik naładowania pokazywał około 70 proc. – zapewne pierwsze 15 km jazdy w dół zaoszczędziło mi sporo energii.
Czy Toyota COMS ma sens?
COMS to auto, które oferuje mobilność – i niemalże nic poza tym. Jest to auto, które ma przewieźć osobę z punktu A do punktu B – czyli wypełnia dość leciwe założenia zdefiniowane przez pana Cugnot. Nie pamiętam auta, które mnie aż tak oczarowało przywiązaniem do najbardziej podstawowych założeń określających samochód. Natomiast jeśli chodzi o jego sens, to zależy z jakiego punktu widzenia na to patrzeć.
Z punktu widzenia prywatnego nabywcy spartańskość samochodu może być nieco przytłaczająca. Zalet jest trochę: niezły w sumie zasięg, bagażnik, nie pada na głowę (choć jest dość zimno). Dla pewnego typu nabywcy to może być wystarczająca liczba zalet, choć z mojego punktu widzenia takie Renault Twizy było znacznie lepiej przemyślane dla indywidualnego nabywcy (dwa miejsca to duża zaleta).
Z punktu widzenia centrów mobilności to już zupełnie inna sprawa. Walka z wykluczeniem transportowym poprzez promocję transportu indywidualnego w sumie ma sporo sensu. Otwieranie nowych linii autobusowych czy kolejowych wożących powietrze na słabo zaludnionych terenach wydaje się być drogą donikąd. Tu nie ma mas czekających na dojechanie do miasta nieopodal i hurtowo załatwiających podobne sprawy – w tym wypadku grupą docelową są jednostki z bardzo indywidualnymi planami. I tu Toyota COMS wpisuje się w zapotrzebowanie idealnie.









