Dzień dobry, oto Garażowe rozmowy! W kolejnym odcinku naszego cyklu pytamy Was o wyposażenie opcjonalne, którego nie chcielibyście mieć w Waszym nowym aucie, choć byłoby dostępne w cenniku.
Powiedzmy sobie najpierw prosto z mostu jedną ważną rzecz: obecnie coraz trudniej kupić samochód skonfigurowany dokładnie według własnych upodobań. Często jest tak, że można wybrać wersję wyposażenia i ewentualnie jakieś pakiety opcji, a czasem nie ma nawet takiej możliwości – bierze się po prostu to co jest na placu dealerskim, bo nawet w autach do produkcji nie udałoby się zamówić niczego więcej.
Wśród wyjątków od tego stanu rzeczy mamy głównie samochody: luksusowe (niezależnie od marki), niemieckie i amerykańskie. Plus kilka innych niedobitków.
Dlaczego tak jest?
Koszty, koszty. Taniej jest produkować wszystkie auta w jednej lub kilku z góry ustalonych konfiguracjach, niż do każdego samochodu wkładać co innego. Oczywiście nie tak dawno temu pojawiły się pomysły, by pakować do każdego auta po prostu wszystkie elektroniczne przydasie, ale za ich ewentualną aktywację kazać sobie dopłacać, ale pomysł ten spotkał się z dużą krytyką i bardzo ograniczoną popularnością – i wcale mnie to nie dziwi, choć jakieś zalety to też przecież ma.
Załóżmy, że mówimy o dowolnym, choćby i wyimaginowanym aucie, ale…
… zakładamy, że – w ramach wyposażenia przewidzianego dla tego modelu – możemy dowolnie dobierać opcje ponad te elementy, które otrzymuje się w standardzie. Czyli żadnych pakietów, żadnych blokad, żadnych opcji dostępnych tylko dla rynku urugwajskiego w każdy szósty piątek tygodnia w godzinach 14:21-14:23.
Ja na pewno nie dopłaciłbym do adaptacyjnego tempomatu
Jeśli byłby na liście wyposażenia seryjnego – pół biedy, niech sobie jest. Pod warunkiem, że może działać też jako zwykły tempomat. Ale dopłacać za niego? Nie – uważam to rozwiązanie za nadal zbyt niedopracowane. Ba – postęp w stosunku rozwiązań sprzed 10 lat jest na tym polu minimalny lub wręcz nie istnieje, jeśli pominiemy rozwiązania opracowane z mocniejszym naciskiem na jazdę pół- lub w pełni autonomiczną. Póki jedzie się po względnie prostej drodze za jednym autem, wszystko działa całkiem nieźle. Ale choćby zwykłe rondo na trasie przejazdu potrafi sprawić, że adaptacyjny tempomat zwykłego typu zgłupieje, gdy zniknie mu na chwilę sprzed nosa samochód.
Poza tym nie dopłaciłbym też do skórzanej tapicerki, choć są wyjątki, kiedy mógłbym to rozważyć. Oto one:
- wyjątkowo zła jakość standardowej tapicerki w danym samochodzie,
- zastosowanie w serii – sztucznej skóry, tzw. ekologicznej. Jak już musi być skóra, to niech będzie prawdziwa. Już nie wspomnę o półanilinowej z grzeczności.
No i wiadomo, skórę dobrze by było mieć w aucie segmentu F (luksusowego) – ale nie żyjemy już w 1993 roku i należy ona do wyposażenia standardowego – w takim przypadku nie jest więc przedmiotem naszych dzisiejszych rozważań. Ogólnie jednak od skóry wolę porządnej jakości welur czy Alcantarę.

Wnętrze Citroena C5 1. generacji po liftingu. Te auta, podobnie jak wersje przedliftowe, miały naprawdę świetną tapicerkę welurową.
W wielu przypadkach nie dopłaciłbym też do sportowych pakietów ani wersji wyposażenia
I nie chodzi tu nawet o jakąś niechęć wobec nich. To raczej kwestia zwykłych upodobań i tego, że nie zawsze podobają mi się one bardziej od seryjnych zderzaków i felg czy bazowego wnętrza. Ba, kabina pasażerska to nawet lepszy przykład, bo pakiety i wersje wyposażenia tego typu zwykle nie tylko dorzucają elementy, które lubię – jak np. lepiej ukształtowane fotele czy wyróżniające się przeszycia tapicerki – ale także te, za którymi nie przepadam, jak choćby ciemną podsufitkę. Gdybym chciał siedzieć w piwnicy to bym siedział w piwnicy, nie potrzebuję jej jeszcze w samochodzie, dziękuję.
W przypadku samochodów segmentu premium brak takiego pakietu to nawet niezły sposób na… wyróżnienie się, bo w przypadku niektórych modeli większość egzemplarzy wyjeżdża z salonu uzbrojona w ogromne felgi i zadziorny pakiet karoseryjny. Ostatnio bawiłem się trochę konfiguratorem Audi i byłem bardzo ukontentowany tym, jak eleganckim autem da się uczynić takie A4 (schodzącej generacji) czy Q7. Pakiety S-line nie były im tak naprawdę do niczego potrzebne. Ale to oczywiście kwestia gustu.

Cennikowo 270 tys. zł, a nie ma nawet chromowanych obwódek wokół szyb. Ale one by mi akurat nie przeszkadzały, choć nie widzę powodu, by dopłacić. Szkoda tylko, że w konfiguratorze nie ma już takiego beżowego mettalika – znakomicie pasuje do tej generacji Audi A4.
No właśnie. Za wirtualny kokpit – ekran zastępujący analogowe wskaźniki – też bym nie dopłacił. Ani to tak eleganckie, ani mi do niczego niepotrzebne. I nie zawsze równie czytelne.
Wasza kolej. Za co byście nie dopłacili, choć byłoby dostępne?
Zapraszamy też do wypowiedzi w temacie: bez których elementów wyposażenia TWOJEGO samochodu mógłbyś (i chciałbyś) się obyć?
Spodobał Ci się ten tekst? Rozważ postawienie nam wirtualnej kawy – dzięki!


